Strony

4/19/2014

Home on my mind


Często zdarza mi się, że ludzie, których spotykam po kilku miesiącach albo i latach pytają mnie 'Jak tam Londyn?'. W pewnym sensie jest to miłe, ale czasem też trudne, bo nie ma na to dobrej odpowiedzi. Też kiedyś zadałam to pytanie i usłyszałam 'Stoi, a jak ma być'. Wtedy nie rozumiałam, teraz rozumiem. Ciężko jest wytłumaczyć jak wygląda życie w Londynie komuś kto nie mieszka w Londynie (a to odkrycie). Ale tak samo ciężko jest wytłumaczyć jak wygląda życie w Poznaniu komuś kto nie mieszka w Poznaniu. To wszystko jest kwestią tylko i wyłącznie doświadczenia i to nie takiego, w którym przylatujesz British Airways na tydzień, mieszkasz w czterogwiazdkowym hotelu w Kensington, jadasz w Jamie's Italian, a na zakupy chodzisz do Selfridges, ewentualnie high street sieciówek na Oxford St. Żeby zrozumieć Londyn, trzeba wydać majątek na metro i pociąg, bo autobus w godzinach szczytu dojeżdża do centrum w godzinę (jeśli w ogóle dojeżdża, a nie w połowie drogi kierowca oświadcza, że dalej nie jedzie), spóźnić się na zajęcia, bo kierowca nie wpuścił do autobusu albo kolejka po kawę była kilometrowa, być na 'ty' ze wszystkimi swoimi wykładowcami, pójść z nimi na piwo i mecz tenisa i kilka innych dziwnych rzeczy. 

Ta 'kartka z pamiętnika' powstała spontanicznie, godzinę temu. Nie będzie jej w wersji angielskiej, ponieważ cały ten blog powstał jako miejsce głównie do recenzowania eventów, wyrażania opinii, szlifowania umiejętności pisarskich po angielsku, ale też w celu wpisania go do CV jako twórczości własnej. Niektórzy mogą to uznać za jakiś tam ekshibicjonizm, ale tak naprawdę to tylko dzielenie się refleksjami na temat życia, które kilku osobom, z którymi rozmawiałam wydawało się idealne, bo przecież każdy chciałby mieszkać w Londynie (tu TEŻ płaci się rachunki za prąd, czynsz za wynajem mieszkania, kupuje jedzenie i bilety na komunikację).

Powoli zbliża się dzień, w którym miną dwa lata od momentu kiedy po raz pierwszy postawiłam nogę na brytyjskiej ziemi. Każdy powrót do domu z jakiegoś powodu obfituje w różne dziwne refleksje na ten temat, weryfikuje decyzje, bilansuje plusy i minusy. Przez te dwa lata było dużo lepszych momentów, trochę gorszych, jeden kryzys. Zmieniło się wiele perspektyw i punktów widzenia, pojawiło pomysłów. Ostatnio jadąc przez miasto zastanawiałam się jak bardzo widzę je inaczej niż dwa lata temu, jakie inne rzeczy zauważam, doceniam, ale też jakie zmiany w nim zachodzą. Przykład, zupełnie nie ogarniam karty PEKA, szczerze mówiąc to mnie przeraża. Nie ogarniam też tramwaju 201 i bodajże 20. Nie rozumiem przejścia z City Center na przystanek tramwajowy po drugiej stronie, dlatego idę na ten przy Targach, co z tego, że jest dalej. Takich przykładów jest pewnie więcej i każdy z nich tylko potwierdzi jak wiele mnie omija przez to, że nie jestem tu na stałe. Omija mnie mnóstwo spotkań, urodzin, imprez, koncertów, wyjazdów, wyprzedaży, biletów lotniczych za 20zł na spontan i dzisiątki innych rzeczy. Ale z drugiej strony nie muszę męczyć się z USOSem, zaliczać wejściówek, kół i dwóch sesji rocznie i spędzać 30 godzin tygodniowo na uczelni. Chyba mogę przeżyć. 

Jakie zaszły zmiany na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy? Jest kilka rzeczy świadczących o przesiąkaniu tym 'angielskim stylem życia', które przychodzą mi do głowy i jestem przekonana, że będąc osobą z boku zupełnie bym ich nie rozumiała i prawdopodobnie uważałabym siebie za idiotkę ;)
Jak zapewne da się zauważyć, nagminnie, ale też mimowolnie wplatam wszędzie makaronizmy (założę się, że znajdę mnóstwo moich znajomych, którzy to potwierdzą, a potem mi wybaczą, right? :D), bo często angielski odpowiednik słowa przychodzi do głowy szybciej niż polski, a czasem jest po prostu bardziej trafny (przykład: pisząc jedno z pierwszych zdań tej notki, przez dobre pięć minut szukałam dobrego odpowiednika słowa 'confusing', w końcu zrezygnowałam i zastąpiłam je innym). 
Kolejna rzecz to używanie slangu, nawet przed siódmą rano, kiedy ze snu wyrywa mnie taksówkarz żeby zapytać dokąd będzie kurs. Swoją drogą zadziwiające jak bardzo w szkołach nie uczy się języka, którego na co dzień używa się w UK. Jeśli wybierasz się do Londynu, wystarczy, że znasz jedno słowo, a właściwie zwrot - Cheers. Możesz go użyć dosłownie w każdej sytuacji, kiedy dostajesz resztę w sklepie, zostaniesz przypadkowo nadepnięty, kiedy ktoś kichnie i przede wszystkim jako słowo dziękuję, w UK w 80% przypadków 'cheers' zastępuje 'thanks', pozostałe 20% to prawdopodobnie 'ta'.
Jest jeszcze więcej takich rzeczy, pisałam o nich w poprzedniej notce. Niektóre z nich są zabawne, niektóre wkurzające, ale to wszystko składa się na jeden, spójny obraz bycia Londyńczykiem.

Dobra, no więc to byłoby na tyle na dziś jeśli chodzi o pytania 'Co tam w Londynie', 'Co tam w wielkim świecie' i komentarze w stylu 'Zamieniłbym się', 'Każdy by chciał' i mój ulubiony 'Po studiach wypieprzam z tego kraju'. Gratuluję tym, którzy dotarli do końca, fajnie móc czasem przełożyć myśli i frustracje na tekst (założę się, że już nikt mnie nie zapyta 'Jak tam Londyn?' :D). Anyways, dziękuję za przeczytanie, mam nadzieję, że udzieliłam trochę odpowiedzi.

Stay weird xo